Wersja graficzna
Facebook Facebook Instagram Youtube

Zatrzymane w kadrze - część III - Leszek Rudnicki


Czas wakacyjny jeszcze trwa chwilowo. Ponadto studenci ustawowo miesiąc free mają przed sobą. Część bielańczyków powoli wraca z urlopów, z których przywiozła pamiątki, wspomnienia oraz setki wykonanych zdjęć. Z zagranicznych podróży, że nie wspomnę przysłowia: „cudze chwalicie, swego nie znacie”. Czyli, piękna nasza Polska cała. A ściślej - Bielany. Bowiem ci, którzy pozostali w dzielnicy, oddają się przeróżnym pasjom. Od oglądania telewizji, opalania na balkonie, nadrabiania zaległych lektur, po zdrowe pedałowanie i fotografowanie, bo to rzecz masowa, pozornie nieskomplikowana.

Jedni preferują technikę „analogową” na materiale odwracalnym - slajdzie lub negatywie. Ta opcja wymaga nieco wysiłku: kupienie odpowiedniej czułości filmów: 100, 200, 400, 800 ISO? Potem pstryk, pstryk i wizyta w mini labie. Można mieszać techniki, zamawiając zeskanowanie klatek wraz z ich archiwizacją na płycie CDR. Drudzy wolą „cyfrę”. Obraz jest plikiem graficznym zapisanym matematycznie, binarnie: kodowane 0 i 1. Które w dowolnej chwili można skasować. Na skróty lecę, ale książki tu nie będę pisał! Po „zrzuceniu” zdjęć na dysk twardy PC lub laptopa, obrabiamy je Photoshopem, powielamy drukarką, wysyłamy fotki mailem znajomym na @ pocztę itd.

W euforii biegania z aparatem, często popełniamy banalne błędy. Fotografujemy na ilość, nie jakość! Że samo się zrobi. Nic z tego! Efekt? Niedoświetlone / prześwietlone ujęcia, kłopoty z ostrością, niewłaściwy wybór tematu, złe kadrowanie... Na co komu puszczańska łąka z „wyżartymi” szczegółami w światłach, przez co nie widać polnych kwiatów? Czy tajemnicza rozmazana postać - zjawa? To jeszcze ciocia Hania, czy... już stryju Władek? Ewentualnie dzieci w fast foodzie, zamiast na kolorowych huśtawkach. Lub łowiący ryby nad stawami Brustmana sąsiad Stefan z dziwnie „uciętą” twarzą. Fotografujmy z głową, a nie - bez. W przenośni i dosłownie. Bielany inspirują swą odmiennością. Banał? Może. Lecz pozornie proste motywy bywają trudne do zauważenia. Zamiast „strzelać” sztampowe fotki, warto uważnie rozejrzeć się wokół. Gdyż rzecz cała nie sprowadza się tylko do „złapania” klimatu ul. Płatniczej czy późnobarokowych kopuł kościoła i zabudowań pokamedulskich nad Wisłą. Bielańczyk w kontekście dzielnicy tworzy jej teraźniejszość, ba, przyszłość. O to mi chodzi. O walor dokumentalny, socjologiczny. Przykład? Wystawa pt. „Bielany w dawnej fotografii” na ul. Żeromskiego, między Al. Zjednoczenia, a Fontany. Siła prawdy emanuje z tych zdjęć! Dorzucę własny „kamyczek do ogródka” wspólnej historii...

Czerwiec 1977.
Już z daleka, od ulicy Przy Agorze widać było olbrzymią planszę. Właściwie billboard - w dzisiejszym slangu. Stał dokładnie na osi Kasprowicza. Po lewej parking samochodowy obok pętli autobusowej, po prawej kiosk toto lotka i zawrotka dla tramwajów. Środek pusty, wiec widoczność znakomita. Propaganda sukcesu „waliła po oczach”. Pretekst był całkiem aktualny: XX lecie huty. Zrobiłem zdjęcia, by twarde dowody zabezpieczyć. Teraz moda taka, więc jak znalazł dla tych, którzy (niechcący) zapomnieli. Z 24 części 2.5 x 1.5 m. się składała. Zmierzyłem! Całość 15 x 6 m. miała, nie licząc wysokości rusztowania. Wizualny szum informacyjny: spust stali, slogany oraz godło. Cytuję teksty: 1957 - 1977. 20 lat produkcji w Hucie „Warszawa” to: 8 000 000 ton stali + 6 500 000 ton wyrobów walcowanych = 8 000 000 000 zł dla gospodarki narodowej. Nad orłem hasło: Socjalistyczne państwo - najwyższe dobro ludzi pracy. Wprawdzie sklepy bidą straszyły i nikt prętów czy odkuwek na kolację nie połykał, ale całość była „po obowiązującej linii”, gdyż (podobno) 10 potęgą świata byliśmy.

Maj 1978.
Czego naród potrzebował w/g władzy ludowej? Chleba oraz igrzysk. Fakt, czerstwy przeważał, serwolatka, pasztetowa oraz wódka, tej nigdy (do czasu!) nie mogło braknąć. Za to imprez bez liku było. 1 maja, 22 lipca, święto „Trybuny Ludu”, Wyścig Pokoju, spartakiady, wesołe miasteczka, festyny. Uczucie zniesmaczenia miałem. Na pochód pójść? Nigdy! Co robiono? Na zachętę (czyt. przynętę) „rzucano” banany, pomarańcze, Ptasie mleczko, sezamki, a nawet chałwę, po którą kilometrowe kolejki stały do sklepów firmowych na ul. Szpitalnej i Bielańskiej. Końcówka maja: połączono Dzień Hutnika z Dniem Dziecka. Dziwny mix. Miejsce - plac za „Radkiem”, gdzie ratusz stoi. Trzy stoiska na krzyż: trochę dżemu, batony, płyn „Ludwik”, kremy, proszek „Ixi” itp. Skusiłem się. Z innego powodu. Wycie syren usłyszałem. Pali się? Chwytam aparat i pędzę. Na festyn, gdzie straż pożarna przybyła, pokazując najdłuższą drabinę w mieście. Tłum z podziwem głowy zadzierał pod tym cudem techniki.

Grudzień 1978.
Tuż przed Sylwestrem śnieg spadł bardziej niż obficie. Pół metra, miejscami więcej. Po czym mróz złapał, aż część tramwajów na Broniewskiego do szyn przymarzła! Autobusy nie miały żadnych szans. Kompletny paraliż. MPO... bezradne! Pługi i solarki odpalić nie chciały, jeśli już, grzęzły na zasypanych ulicach. Bielany jak wyspa samotna, znikły w górach śniegu. Tragedia? E, tam! Polak potrafi. Odgórnym nakazem skrzyknięto pospolite ruszenie: wszystkie chłopy do łopat. Ruszyły z pomocą dzielnicowe zakłady pracy: Huta „Warszawa”, KBM „Północ”, MZK, „ZREMB”, RSW „Prasa - Książka - Ruch”, a nawet męska część Spółdzielni Pracy „Żoliborzanka”! Szef, ludzki człowiek, troskliwie na mnie spojrzał, po czym stwierdził - ty plastyk jesteś, ręce masz delikatne, szanuj je, ale zrób pamiątkowe zdjęcia, jak harujemy. Co uwieczniłem nieopodal skrzyżowania ul. Żeromskiego i Makuszyńskiego.

Styczeń 1979.
Dosłownie dzień po Nowym Roku, znowu sypnęło. Cała powyższa robota na nic. Przystanek przy Żeromskiego róg Perzyńskiego. Stoję, czekam, marznę, korzenie w śnieg zapuszczam wraz z innymi rodakami. Nieliczne autobusy kursowały poza rozkładem. Jak przyjedzie, to będzie. Co oznaczało niemal godzinne sterczenie na mrozie, a potem całe stado wolniutko podjeżdżało, zapchane do granic możliwości. Iście dantejskie sceny się rozgrywały: szyby zamarznięte, drzwi tłumem zablokowane. Kto chciał wysiąść, nie wysiadł. Kto próbował wsiąść (czyt. wbić się), raczej nie wsiadł. Zaintrygowany całą sytuacją, zrezygnowałem z podróży. Raz - dwa po aparat wróciłem. Na pryzmę śniegu wlazłem, by widok mieć jak najlepszy. Akurat „Berliety” i „Jelcz - Ogórek” nadjechały. Wrzaski, kłótnie, przepychanki. 

Lipiec 1980.
Temperatura szła ostro w górę. Społeczna też. Zapowiadał się gorący miesiąc. Póki co, bielańskie życie pozornie ospale płynęło. Przerywane gonitwami za wszystkim, co dało się kupić. Sklepy pustoszały w oka mgnieniu. Nawet „dyżurny” ocet i zielona herbata znikały. Gdy na horyzoncie pojawiała się ciężarówka z towarem, pędził za nią dziki tłum. Śmieszne? Raczej upokarzające. Kilka razy brałem udział w takich maratonach. Nasz naród nawet wtedy nie tracił poczucia humoru. Podczas pogoni często stawialiśmy zakłady: co dziś wiozą? Tak samo było i tym razem. Surrealistyczny wynik. W biegu głośno rzucano „sprawdzone” informacje: papier toaletowy!, cukier!, parówki!, proszek do prania!, piwo!, ser żółty!, telewizory! W kilkadziesiąt osób zrobiliśmy rundę od Reymonta przez Wólczyńską, aż do kiosku „Ruchu” w bloku na ulicy Czechowa. Co przywieźli? Papierosy: „Extra Mocne” bez filtra, te z żółtym paskiem. Zajzajery, że oczy w słup stawały, ale zawsze to fajki. Które wymienić można ze znajomymi na inne dobra. Każdy brał po kilka kartonów, dopóki się nie skończyły. Aż... do następnego wyścigu. Podczas którego stanąłem, by sfotografować wawrzyszewską krowę. Śmiesznie wyszło: zagadnąłem kobietę, która w kadr mi weszła. Kapustę w torbie miała, a za mlekiem biegała! Może ją wydoimy? - rzekłem, pokazując pobliskie zwierzę. I śmialiśmy się długo, a serdecznie. Jak pokazała wkrótce historia, nie wszystkim było do śmiechu.

Leszek Rudnicki
Tekst opublikowany w Miesięczniku "Nasze Bielany"

Miesięcznik Urzędu Dzielnicy Bielany m.st. Warszawy Nr 7-8 (111-112) Rok X - Lipiec-Sierpień 2008