Zatrzymane w kadrze - część II - Leszek Rudnicki
Gdy zaczynałem fotograficzną przygodę, intuicyjnie czułem, że chwytam w dłonie ulotne chwile. Każda następna rolka, kolejna klatka negatywu, utwierdzały mnie w tym przekonaniu. Rok 1974. Wrzesień. Stoję nieopodal (dawnego) dworca PKS „Marymont” na styku ulic Marymonckiej i Żeromskiego. „Łapię” teleobiektywem 200 mm nerwowy tłum. Wiem, że postacie, twarze, chodzące ludzkie życiorysy, są tu tylko przez moment, w niepowtarzalnej konfiguracji. Oto robotnik w berecie z antenką, taszczy cudem kupiony zlewozmywak. A może „zwinął” go z budowy? No nie wiem, nie wiem... Za nim kobiecina siwiutka jak gołąbek na ławce przysiadła, parówki wystane z dumą oglądając. Pewnie dla wnusia. Jakaś dziewczyna ją mija, a właściwie „płynie” zwiewnie ulicą niczym łabędź, delikatnie włosy odgarniając. Ileż naturalności w tym bezwiednym geście się kryje! Ja, jak złodziej, kradnę sekundy czyjegoś życia. Ale też utrwalam sytuacje, które już nigdy nie powrócą. Walor pamiątkowy? Dokumentalny? Socjologiczny? Może wszystko razem?
Później, w ciemni, wywołane zdjęcia nabrały nowego kontekstu. Za sprawą wczesnojesiennego światła, cieni, kompozycji obrazu, licznych niuansów walorowych. Jak również techniki, gdyż długa ogniskowa skraca perspektywę, zagęszcza ją, a głębia ostrości jest naprawdę bardzo mała. I... nie ma już tłumu, zgiełku, tylko tworzący dramaturgię detal, motyw tematyczny. Odpowiedzialność za każde naciśnięcie spustu migawki? Jak najbardziej.
Nie biegałem na kółka fotograficzne w dzielnicowych domach kultury. Dlaczego? Sam robiłem pełną obróbkę negatyw/pozytyw.
Szkoła do której z dumą chodziłem, artystyczną była w pełnym tego słowa znaczeniu. Gdzie przez lata, oprócz malarstwa, grafiki, rzeźby, kompozycji czy historii sztuki, fotografikę również wykładano. W teorii i praktyce. Ostro, bez taryfy ulgowej. Przydało się. Choćby po to, by negatywy porządnie archiwizować. Pociąć, dokładnie opisać: co, gdzie, kiedy?
Stąd pamięć do dat & miejsc. OK, dość prologu, czas na kolejną bielańską wędrówkę. Ready? To zaczynamy.
Maj 1975.
Siedziałem z przyjacielem na balkonie. Za balustradą spory kawałek ulicy Żeromskiego było widać. Paląc obficie, dyskutowaliśmy nad niedoskonałością tego świata.
— Widzisz tą dziurę na środku jezdni? — pyta.
— No widzę i co? — odpowiadam.
— Mój stary tam resory zostawił — rzekł.
— Eee, to niezła jazda była! — stwierdziłem beztrosko. Po czym dodałem — ...pewnie niedługo ją naprawią.
Spojrzał na mnie baaardzo sceptycznie. Dalej było niczym w komediach Barei. Nazajutrz, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, nadjechali fachowcy od tych spraw poziomych. Deszcz rzęsisty padał, stanęli na środku ulicy, zaczynając remont od... drugiego (czyt. długiego) śniadania w kabinie kierowcy. Biorę aparat, parasol i lecę im zdjęcia robić. Czujni byli, nie powiem. Jeden zaraz wysiadł i krzywo na mnie łypiąc, ustawił barierkę ze znakiem drogowym. Że niby „tu się pracuje”. Drugi, szczerym, marynarskim krokiem przyżeglował — A szanowny pan z prasy bynajmniej? Więc lecę w tym tonie - ano, z prasy, służba nie drużba. Gdy to usłyszał, zawołał - Romek, odpalaj zapalniczkę, bierzem się, fotograf z „Trybuny Ludu” nas zdejmie. Szybko sprostowałem tą złośliwość - Jestem z „Na przełaj”, tamtej nie czytam. Odwracając się rzucił przez ramię - Też mi gazeta, na przełaj to ja po flaszkę do monopolu śmigam! Po czym stanęli z miotaczem ognia i asfalt topiąc, wyrwę łatali. Co też szybko uwieczniłem, bo bez przerwy lało.
Grudzień 1976.
Wieczorem wyszedłem, by ze statywu zdjęcia na czas (wężyk!) zrobić. Efekt dopiero w ciemni można ujrzeć: smugi rozmazanych świateł pojazdów dają nieoczekiwany efekt. Wracając, za „Serkiem Bielańskim” do pawilonu handlowego zajrzałem. Lampki w witrynach wesoło błyskały, gdyż święta tuż, tuż. Może „rzucą” holenderskie kakao Van Houtena, banany Chiquita lub hinduską herbatę Assam, a nie jakieś zmiotki spod szczotki? Prawdziwe specjały z reguły pojawiały się przed Bożym Narodzeniem, Wielkanocą oraz 1 maja, czy innym 22 lipca.
Nawiasem mówiąc. 19.00 minęła, SAM zamknięty, więc nie sprawdziłem. Zaraz, zaraz, obok w drogerii jakiś ruch panuje. Towar przywieźli o tej porze? Coś takiego! Sprzedawczyni za ladą się krząta, faktury rozrzucone leżą obok kilku kartonów. Dawno takiego bogactwa na półkach nie widziałem. No proszę, jest mydło „For You”, perfumy „Pani Walewska”, a nawet słynna „Przemysławka”. Że nie wspomnę o dezodorantach „Fa” oraz „Bac”- Made in Hungary, zresztą. Więc; pstryk, ten niecodzienny widok. Kiedyś dzieciom fotkę pokażę: patrzcie i zapamiętajcie jak wygląda normalny sklep, bo nieprędko zobaczycie - pomyślałem. Nie przypuszczałem, że rzeczywistość przerośnie nasze najśmielsze oczekiwania. Co nie przeszkadza przypomnieć, jak ongiś bywało.
Luty 1977.
Stare przysłowie mówi: szewc bez butów chodzi. Od kilku dni sypało, że ho, a ja właściwie nie miałem porządnej zimy sfotografowanej. Nie w tym rzecz, by trochę śniegu pstryknąć, to żadna sztuczka. Zachciało mi się niecodziennego klimatu, w którym niemal słychać jak płatki wolno spadają. I doczekałem się, nawet w nadmiarze. Autobusy z rzadka jeździły przez zaśnieżone ulice. Samochody były bez szans. Pół metra puchu napadało, może więcej? Sprzęt zabezpieczyłem, by szlag go nie trafił. Z trudem z klatki wyszedłem, drzwiami śnieg odgarniając. Brnę po chodniku, czy już ulicy? Tylko po budynkach wiem, gdzie jestem. Cierpliwie szukałem właściwego motywu. Chciałem pokazać na zdjęciu... zimową ciszę. Jej piękno, majestat. Trudno w mieście znaleźć coś takiego, plener byłby lepszy. Akurat skręciłem z ul. Fontany w Schroegera i... zastygłem z wrażenia. Oczom własnym nie wierzę. Śnieżny dukt. Bajka, bajka, bajka!
Kwiecień 1978.
Huta „Warszawa”. Jak zwykle do biurowca „A” wszedłem, kartę zegarową podbijając o czasie, czyli 6.45. Dziwny ruch panował wokół. Sprzątaczki na błysk wszystko pucują: posadzki, okna, drzwi, parapety. Na zewnątrz ludzie działu administracyjno-gospodarczego z miotłami latają i krawężniki na biało malują! Co się dzieje? Do radiowęzła zajrzałem, by spytać. W środku panika na całego - studio gotowe?, międzynarodówka na taśmie?, rezerwowa na płycie?, mikrofony chodzą?, idź stąd Leszek, nie zawracaj głowy, zaraz „pierwszy” przyjedzie. Jaki znowu pierwszy? Sekretarz! A po co? Idź stąd do cholery! I wyleciałem z hukiem za drzwi. Do własnego szefa mówię - panie Zbyszku, to ja sobie skoczę pstryknąć kilka ujęć, dobrze? Stuknął się w czoło - naiwny, akurat cię dopuszczą. Główka pracuje! Od zakładowych fotografów aparat pożyczyłem, a także kask przyozdobiłem dużym napisem: FOTO. Na placu przed główną bramą, „spontaniczny” szpaler: przedszkolaki, młodzież, adepci ze szkoły pożarniczej. Do tego dyrekcja i jacyś smutni, a nerwowi panowie łażący w te i nazad. Kto może być najbliżej tow. Edwarda? Wiadomo, ci co kwiaty wręczą! Obok, harcerki z goździkami stoją - daj, to ci potrzymam bukiet - mówię do jednej. Nie mogę proszę pana... - urywa, bo kolumna aut wjeżdża, harcerki podchodzą, ja za nimi i bez problemu robię zdjęcie.
Lipiec 1979.
Pora zdecydowanie wakacyjna. Chwilowo w mieście tkwiłem, nie marnując czasu na siedzenie w domu. Znajomi z Dziekanowa od dłuższego czasu mnie męczyli, bym wpadł z wizytą. Czemu nie? Pogoda cudna, pedały w rowerze nie odpadły jeszcze, to w drogę! Aparat oczywiście zabrałem; nóż - widelec, trafię coś ciekawego? W każdym razie, warto go mieć pod ręką. Dłuższą trasę wybrałem, przez Kępę Potocką i Lasek Bielański. Malowniczy mostek utrwaliłem, drzewo powalone starością, krętą ścieżkę słońcem wypaloną itd. Minąłem kościół i klasztor pokamedulski, gdzie za chaszczami Wisła ciut zakręca, a i jakby bardziej szeroka. Upał mocno we znaki się dawał, więc krótki postój w cieniu zrobiłem. Wodę z butelki popijam, rower leży, rzeka płynie, ptasie śpiewają. Czyli, natura w pełnej krasie. Zabrałem rzeczy, jadę dalej; 100, może 200 metrów? Co widzę? Śliczny koń przy brzegu się pasie, a właściciel - chłopina w okolicznych krzakach smacznie drzemie. Już widziałem oczami wyobraźni to zdjęcie. Ominąłem „obiekt”, by kontrowe światło mieć w obiektywie. Lubię trudniejsze ujęcia. Zaczekałem chwilę. Słońce mi się ułożyło, tak jak chciałem, bliki na wodzie też były, a koń? Mądry: sam wiedział jak się ustawić. Malowniczo, sielsko, po staropolsku! Któż by przypuszczał, że na Bielanach takie cudności bywają?
Dlatego, by nastrój zadumy podtrzymać, kończę, zapraszając na kolejną część, w której... Ale o tym - sza. Pstryk.
Leszek Rudnicki
Tekst opublikowany w Miesięczniku "Nasze Bielany"
Miesięcznik Urzędu Dzielnicy Bielany m. st. Warszawy Nr 6 (110) Rok X – Czerwiec 2008