Spacerkiem po granicy - Nasze małe Schengen - Leszek Rudnicki
Spojrzałem na plan Warszawy: jakieś linie, podziały, granice dzielnic. W teren ruszyłem, by sprawdzić kto naszej pilnuje. A tu, proszę: żadnych rogatek, pól zaoranych, zasieków, budek strażniczych, nic. Europa!
Zawsze ciekawy byłem, jak rzeczywiście wyglądają bielańskie rubieże. Co prawda w Internecie z pomocą „Google Earth” można spojrzeć satelitarnym okiem, lecz wrodzony empiryzm zwyciężył. „Parę” mam w nogach solidną, więc obszedłem obrzeża dzielnicy, do garnków sąsiadom zaglądając. Zeszło się trochę, a może i dłużej, o czym za chwilę. Uparciuch jestem; żadna przeszkoda mi nie straszna. Czy pamiętacie, gdy tropiąc Potok Bielański („NB” X 2006) przez krzaki obfite się przedzierałem? A, że przy okazji portki podarłem na płocie jakimś, tym cenniejszy materiał powstał...
Wykorzystując pogodę raczej wiosenną, w buty traperskie błotoodporne chyżo wskoczyłem. Do tego plecak: suchy prowiant, notes, mapa, lornetka plus nóż myśliwski, jakby co. Na kraniec dzielnicy (i miasta) za pomocą autobusu 110 dotarłem. Gwiżdżąc radośnie słynny turystyczno – kolonijny hit: ...jesteśmy jagódki czerwone, mieszkamy w lesie zielonym... bystro spenetrowałem cały teren.
Prężnym krokiem podążyłem w stronę królującej nad okolicą byłej góry śmieci. Niegdyś, jak żuczki, samochody MPO z charakterystycznym owalnym odwłokiem na jej szczyt mozolnie wjeżdżały. Okolicę spowijał duszący, słodko–kwaśny odór dymu z nieustannie tlącej się podskórnej materii. Gdy porządnie zawiało od strony Radiowa, całe Bielany chodziły oczadziałe. Ileż walk gminno-plemiennych stoczono o likwidację tegoż śmierdziela. Do czasu. Dziś, wzgórze porośnięte lekko, po sensownej adaptacji na punkt widokowy, motocrossową trasę, a może i skocznię narciarską się nadaje. Sam nie wiem. Tak, na głos myślę... U jej podstawy, przecięte nitką torów kolejowych pole, gdzie Zakład Utylizacji Odpadów od lat stoi. Chyba podziwiałem go zbyt długo (zagrożenie terrorystyczne?), bo nagle „strażnik” jakiś wyskoczył lingwistycznie – te, sp....j stąd! Ha, odszedłem cokolwiek majestatycznie, plecy mu pokazując i całą resztę, mniejsza z tym.
Sobie tylko znanym skrótem wszedłem w początkowo smętnie rachityczny las, a dalej już duktem równoległym do lotniska. Miejscami szlak wyboisty bywa, rowerowym wyczynom bardziej adekwatny. Wiosną i latem (przy odrobinie szczęścia) oczko wodne z kijankami oraz rześki strumyk wypatrzyć można, kwieciem żółtym usłany. Część lasu pracownicze działki „połknęły”, aż do cywilizacyjnego asfaltu na ul. Księżycowej. Obok, willowe osiedle „kłuje w oko” niejednego zazdrośnika. Mnie to akurat „rybka”; happy jestem, gdy komuś krzywa rośnie w życiu. Vis-à-vis, Lotnicze Pogotowie Ratunkowe oraz Aeroklub Warszawski swe siedziby posiada. Awionetki i szybowce, romantycznie do późnej jesieni po niebie harcują. Czasem dwupłatowy „Antek” spadochronowych skoczków zrzuci, balon znad horyzontu cichutko przypłynie, czy sterowiec na linach odpocznie zacumowany. Niektórzy już zapomnieli: jeszcze w latach '80 wieku ubiegłego, wojsko tu niepodzielnie rządziło. Helikoptery, odrzutowce, a wcześniej transportowe olbrzymy ze znajomą, bratnią czerwoną gwiazdą lądowały. Żołnierze z „Kałaszami” wartę odwalali, pilnując lekko dziurawego płotu, przez który na lewiznę zmykali. Hi! Nomen omen, miasto wchłonęło część terenu, no i skończyła się militarna zabawa przy osiedlu. Końcówkę Księżycowej zdobią trzy domki „na krzyż”, a także stareńkie „kocie łby”. Mało kto wie, że są to zabytkowe przedwojenne resztki ulicy... Powązkowskiej!
Tym sposobem, mijając kolejne działki, dotarłem do ul. Powstańców Śląskich. 18 lat temu ul. Kochanowskiego wytyczała granicę dzielnicy, lecz osiedle przy Zgrupowania Żmii przepchnęło ją o 200 metrów w stronę Bemowa. Czyli, przybyło nam terytorium! Ukończenie wygodnej trasy gen. Maczka, definitywnie usankcjonowało stan prawny. Więc pruję wzdłuż niej, za ekranami dźwiękoszczelnymi skryty. Obok, ścieżka rowerowa z czerwonej kostki Bauma prowadząca do centrum. Po drodze oglądam mało atrakcyjne zaplecze „Centrum Handlowego Budownictwa”, przez mieszkańców „Małą Bartycką” zwane. Po przecięciu ul. Rudnickiego (jak miło!), dosyć komfortowe budynki osiedla Piaski „E” podziwiać można w rozkwicie. Tu staję wobec industrialnej przeszkody, a raczej prawdy nieubłaganej: Trasy AK, oddzielającej nas (pozornie) od Żoliborza.
By azymut właściwy utrzymać, kurs w lewo na Wisłę biorę. Przy okazji głęboko współczuję mieszkańcom ulic Literackiej, a także Ogólnej, którym non stop smrodzą pod nosem tiry, ciężarówki, autobusy, samochody, itp. Horror, zasługujący na odrębny artykuł. Póki co, kłusuję szerokim przejściem ulicy Broniewskiego, żeby na zielonych światłach się wyrobić. Chyba jakiś umysłowy lekkoatleta synchronizację świateł tutaj ustawiał! Pełną kondycję odzyskuję dopiero za Parkiem Olszyna. Mijam znaną nie tylko żeglarskiej braci tawernę, ale też zdrowotny klub pewnego słynnego sportowca. Stąd, dosłownie rzut beretem do nieistniejącego Dworca PKS Marymont, gdzie stacja metra „Słodowiec” swą infrastrukturę posiada. Za Marymoncką w krzaki Parku Kaskada zdecydowanie się wbijam, idąc do mostu Grota-Roweckiego, na ile to możliwe. Czasem graniczna linia prosta nie wchodzi w grę, trzeba nadłożyć drogi, czego przykładem jest ul. Rudzka. Z jednej strony, jakże znajomy gmach STOEN-u, a z drugiej, przy trasie, stacja dla zmotoryzowanego narodu. Ruchem konika szachowego wieżowce osiedla Ruda omijam, do ul. Gwiaździstej zmierzając. Dosłownie za chwilę, malownicza jak zawsze Kępa Potocka swe podwoje otwiera.
Trochę nielegalnie na drugą stronę Wybrzeża Gdyńskiego przemykam. Jakby tego było mało, granica dzielnicy (wg mapy) przebiega środkiem Wisły. Wpław nie będę płynął! Ta opcja wymaga kompromisu. Wędruję częściowo przez chaszcze przybrzeżne, w których oprócz śmieci nic ciekawego się nie dzieje. Teren od wielu, wielu lat czeka na sensowne zagospodarowanie. Śmiały, wizjonerski projekt z pewnością zyskałby wsparcie unijnej kasy. Tymczasem, miasto wciąż tyłem do rzeki obrażone stoi. Zniechęcony lekko zastanym widokiem, na trakt zawracam obok Lasu Bielańskiego, znanemu każdemu mieszkańcowi stolicy. Za chwil kilka przy Wiśle jestem, gdzieś w okolicach Uniwersytetu im. Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Na horyzoncie samotny rybak w lekkiej mgle stoi, kij mocząc z miłości ichtiologicznej. Cicho podchodzę, by wodnego trofeum nie spłoszyć. Proszę się nie czaić – mówi ten ktoś, nie odwracając głowy – ma wziąć, to weźmie. I tkwimy w ciszy, czasem tylko rybitwa piśnie, wreszcie zagadał – a pan ze straży przyrody, że po krzakach łazi? Zwiedzam nasze dzielnicowe granice – odpowiadam prawdziwie. Chyba nie wierzy, spogląda, jakbym „nierówno pod sufitem miał”. Peta międli zgasłego, czapkę poprawia, po czym stwierdza – nie moja sprawa, pytam, bo mi szczęka zmarzła. Hmm, ciekawe podejście... Człapię dalej; poniżej drzewa, zarośla, kępy rozmaite, gdzie gniazda ptasie na wietrze się kiwają. Tam łódką dotrzeć można, ewentualnie wodolotem.
Chwilowy powrót do cywilizacji – nie ukrywam – pewnym szokiem jest. Okolice uliczek Farysa i Prozy głębokiej metamorfozie uległy, za sprawą kilku extra rezydencji godnych Wilanowa czy Konstancina. Zakątek wyraźnie porządnieje, a jeszcze niedawno bida z nędzą tu tańcowały. Fakt, teren urokliwy jest nad wyraz, szczególnie wiosną, gdy ogrody liczne kwitną. Konsekwentnie brnę przez Park Młociński, aby jak najbliżej Wisły pójść. Nie zawsze to możliwe, ale czuję (jak pies myśliwski) pobliski zapach wody, czyli trop dobry. Przyroda miejscami nader archaiczna, jakby czas stanął w miejscu. Nie dziwota, że właśnie tu Jerzy Hoffman kręcił fragmenty filmu „Ogniem i mieczem” z urodziwą „dziewczyną Bonda” – Izabellą Skorupco. Tak zadumany, Łomianki witam, gdzie ulica Pułkowa w Kolejową przechodzi. To już słynna wylotowa „7”, która przez Modlin, Mławę, Ostródę oraz Elbląg do Gdańska prowadzi.
W barze jakimś kiełbasę zajadam ze smakiem, sił nabierając. To już właściwie ostatni etap wizytacji granic naszych. Skręcam do ulicy Estrady, która wije się, że końca nie widać. Kampinoski Park Narodowy tuż, tuż, niemal w zasięgu ręki. Raz gęściej, raz rzadziej chałupy, domki oraz wille przeróżne stoją, a każda z innej „parafii”. I dobrze, pejzaż bardziej rozmaity, mniej nudny. Niby skraj miasta, a jakby wieś jeszcze była, ciekawy melanż. Kury leniwie łażą robaka szukając, jakaś koza miotłę wcina, czasem ostry pies zaszczeka. Lubię takie swojskie klimaty. Skrajem drogi idę, niemal ocierając się o pobliskie knieje. Przy okazji dobra wiadomość dla turysty miastowego: kto szuka oznakowanego szlaku dla pieszych lub rowerzystów, ten znajdzie. Lub drogę do Rezerwatu Łuże czy Opaleń, w którym fajnie jest o każdej porze roku: wiem co mówię, bo bywałem tam wielokrotnie. Jeszcze chwila i już Stację Energetyczną „Mościska” mijam, swoisty kwadrat zamykając przy Szkole Podstawowej nr 79 na ul. Estrady róg Arkuszowej. Ha! Niezły kawał dzielnicy obszedłem, zaliczając grubo ponad 20 km. Warto było.
Tu, konkluzja mnie naszła słuszna i jakże aktualna. Prawdziwe granice nie na mapie istnieją, lecz w głowach naszych. Właśnie te przekraczać śmiało trzeba, by obszary nowe poznać i stereotypom tanim nie ulegać.
Leszek Rudnicki
Tekst opublikowany w Miesięczniku "Nasze Bielany"
Miesięcznik Urzędu Dzielnicy Bielany m. st. Warszawy Nr 2 (106) Rok X – Luty 2008