Wersja graficzna
Facebook Facebook Instagram Youtube

"Bielański smak brukselki" - wywiad z Rafałem Rudnickim


Mija półwiecze Unii Europejskiej, a także trzeci rok obecności Polski we wspólnocie 27 państw. O trudnej drodze do sukcesu, kulisach wielkiej polityki i innych smakołykach, z mieszkańcem Bielan – znanym dziennikarzem oraz publicystą Rafałem Rudnickim, rozmawia Kamil Sadowski.

Jak wspomina Pan Bielany swego dzieciństwa?
Do przedszkola i podstawówki przy ul. Fontany, miałem dwa kroki. Już wtedy wiedziałem, że chcę być dziennikarzem, ale... sportowym. Często biegałem z patykiem imitującym mikrofon, nadając relacje „na żywo”. Lubiłem wycieczki do parku w Młocinach i Lasku Bielańskiego. Tam przez lata stał pomnik słonia, uwielbiałem się na niego wspinać. Od dziecka lubiłem nowe wyzwania.

Potem studia. Ciężko było? Proszę o kilka słów dla przyszłych dziennikarzy.
Studia dziennikarskie wybrałem, by konfrontować je z praktyką, czyli tym, co robiłem już w klasie maturalnej. Zacząłem pracować w 1991 roku. Gdy podszedłem z mikrofonem „Radia Solidarność” do premiera Tadeusza Mazowieckiego, by zrobić z nim wywiad, spytał, czy... zdałem już maturę! Rozmowa zeszła więc na egzamin. Dowiedziałem się, że na swojej, pomagał kolegom z języka polskiego, ale z przedmiotów ścisłych orłem nie był. Na uczelnię wpadałem głównie po zaliczenia i podyskutować z wykładowcami, że informację dziennikarską pisze się inaczej, niż nas uczą. Rada dla młodych? Traktować studia jako uzupełnienie pracy, a nie odwrotnie. Im wcześniej zatrudnicie się w redakcji, radiu lub telewizji, tym lepiej.

Jak potoczyła się dalsza kariera zawodowa?
W 1992 r. przeszedłem do „Polskiego Radia”, gdzie tworzono Naczelną Redakcję Informacji. To była nowa jakość w jego skostniałych strukturach. Pijane dzieci we mgle – mówili o nas, młodych, z pogardą starsi pracownicy. Różnił nas nie tylko wiek, ale i pasja. Gdy oni relacjonowali: dziś w Warszawie odbyła się konferencja prasowa premiera, w trakcie której przedstawił wyniki zakończonego właśnie posiedzenia Rady Ministrów, poświęconej przyjęciu przyszłorocznego budżetu, my mówiliśmy: rząd przyjął budżet – i już. Bez zbędnych ozdobników znanych z minionej epoki. Już wtedy zajmowałem się polityką zagraniczną, obsługując w 1994 r. wizytę prezydenta Lecha Wałęsy w Japonii. Podczas podróży lądowaliśmy awaryjnie gdzieś za Uralem. Noc, zimno, a my czekaliśmy na przedstawiciela lokalnych władz, by zgodnie z protokołem, powitał prezydenta na swym terenie. Gdy zjawił się notabl, Rosjanie „schodkami” uszkodzili drzwi prezydenckiego TU – 154. Potem było ok. Nie zapomnę zapachu japońskich ulic, neonów, kierowców jeżdżących obowiązkowo w białych rękawiczkach i zatłoczonego metra. Pamiętam podróż prezydenta Wałęsy do Normandii w rocznicę desantu w II wojnie światowej. W jednym z wywiadów oświadczył, że powie aliantom „kilka gorzkich słów” za ich postawę we wrześniu 1939 r. Co pan im powie? – spytałem, podsuwając mikrofon. Panie, przecież pan nie jesteś aliant, co będę panu mówił! – odparował prezydent. Byłem zdziwiony, ale miałem fajny dźwięk.

Później pracował Pan 11 lat w „Radiu Zet”...
Tak, wszystko zaczęło się w 1995 r. Po kilku miesiącach wróciłem z USA, gdzie współtworzyłem młodzieżowe „Radio 103.1 FM”. Nadszedł czas zmian. Ówczesna „Zetka” była szczytem dziennikarstwa radiowego. W 1997 r. relacjonowałem „powódź stulecia”, pływając pontonem, które radio kupiło w kilka godzin i przysłało samolotem do Wrocławia. Kolejne przeżycie, to relacje z pielgrzymek Papieża do Polski w 1997, 1999 i 2002 r. Wróćmy jeszcze na chwilę do Stanów. W 2000 r. towarzyszyłem Andrzejowi Wajdzie, który odbierał „Oscara” za całokształt twórczości. Wspaniałe chwile. Rok później, 11 września, gdy terroryści uderzyli na Nowy Jork i Waszyngton, leciałem już do Frankfurtu. Wiedziałem, że gdy Amerykanie otworzą swą przestrzeń powietrzną, stamtąd odleci do USA pierwszy samolot. Byłem na jego pokładzie. Nigdy nie zapomnę białej smugi nad „strefą 0”, gdzie stały wieże WTC. Nadawałem relacje, nagrywając mieszkańców, strażaków, burmistrza NYC, Rudolpha Giulianiego, gubernatora stanu NY, Georga Petaki’ego. Szokujące doświadczenie, którego nie da się z niczym porównać.

Przez kilka lat był Pan korespondentem „Zetki” w Brukseli. Jak do tego doszło?
Jeździłem do Brukseli od 1998 r., gdy zaczęliśmy negocjacje z Unią. Nie sądziłem, że będę tam dłużej. Przyjechałeś posprzątać? – żartowali w lutym 2003 r. koledzy. Mówili – skończyły się negocjacje, skończyły emocje. Bardzo się mylili. Za miesiąc wybuchła wojna w Iraku, a UE straszliwie się podzieliła w jej ocenie. Było o czym nadawać! Przed referendum, decydującym o wejściu Polski do Unii, przybył do Brukseli Marszałek Senatu, Longin Pastusiak. Oniemiałem, gdy odpowiadając na moje pytanie, wmawiał uparcie, że Polacy mieszkający za granicą nie będą mieć prawa głosu. Puściliśmy to w radiu, wybuchł skandal, w powietrzu zawisła jego dymisja. Marszałek ogłosił, że myślał o rodakach, którzy... nie mają już paszportów. 1 maja 2004 r. zabrzmiał unijny hymn „Oda do radości”, równie głośno jak Mazurek Dąbrowskiego. Czułem, że dzieje się historia.

Współpracował Pan też z TVP, Polsatem i TVN. To duża autonomia dla dziennikarza komercyjnej firmy.
Rzeczywiście, zdarzało mi się „pokazać twarz”. Taka jest często droga rozwoju dziennikarza radiowego. Telewizja mnie nie pociągała, w przeciwnym razie, byłbym dziś jej brukselskim korespon-dentem. Choć, gdyby chodziło o TVN to bym się nie zastanawiał. Tym bardziej, że tuż przed wyjazdem do Brukseli, poznałem smak pracy w tej stacji...

I jak było w słynnej „drużynie” Tomasza Lisa? Marcin Pawłowski, Justyna Pochanke, Tomasz Sekielski, Wiktor Bater... Nowe twarze, wrażenia, doświadczenia?
Patrzyłem na nich jak na ludzi z innej bajki. Oni znali się na telewizji, jak mało kto. Najbardziej pomagał mi Marcin Pawłowski. Już wtedy toczył heroiczną i niestety, przegraną walkę z chorobą nowotworową. Marcin był moim kumplem jeszcze z czasów radiowych. Z Justyną znaliśmy się ze studiów i wspólnej pracy w „Zetce”. Wiktora poznałem wcześniej w „Polskim Radiu”. Fakt (śmiech), realizowałem materiały, które szły w „Faktach”, to było cenne doświadczenie. Jednak zwyciężyło radio.

Miał Pan też sporo publikacji prasowych...
Rezydując w Brukseli, współpracowałem z „Newsweekiem”, „Przekrojem”, „Życiem Warszawy” i „Dziennikiem Polskim”. Miałem też ofertę z „National Geographic”, by napisać o Brukseli „od podszewki”. Włożyłem w to sporo serca, resztę dopełniły świetne zdjęcia Jacentego Dędka.

Jest Pan laureatem wielu branżowych nagród. Która z nich była najcenniejsza?
Najbardziej cenię sobie „Europejski Mikrofon 2003”, przyznawany przez środowisko dziennikarskie. W uzasadnieniu usłyszałem, że jest to nagroda za rzetelne, ale też atrakcyjne relacjonowanie spraw związanych z UE. Tym bardziej było mi miło.

Odbył Pan liczne podróże: wizyty prezydenckie, rządowe, szczyty NATO, G – 8, UE. Trudno obsługiwać wydarzenia światowej rangi?
I tak i nie. Ciężko się przebić w tłumie dziennikarzy, by zadać pytanie prezyden-towi USA. Bez akredytacji nie mógłbym być w Toronto na Światowych Dniach Młodzieży w 2002, ani szczycie G – 8 w Genui w 2001 r. Wtedy ważniejsze od obrad, były starcia policji z antyglobalistami. Nadając relacje... płakałem, bo policja użyła gazów łzawiących. Szczyty NATO czy spotkania przywódców UE, nie są łatwe w obsłudze. Najprościej jest poprzestać na okrągłych zdaniach z konferencji prasowych i oficjalnych komunikatach. W komercyjnym radiu staramy się sięgać głębiej, słyszeć i widzieć więcej... Zakończyłem 4-letnią pracę w Brukseli, i z dziennikarstwem też, przynajmniej na jakiś czas.

Jednak niedaleko pada jabłko od jabłoni. Obecnie pracuje Pan w... Warszawskim Przedstawicielstwie Komisji Europejskiej w Polsce. Skąd taka decyzja?
Z... ciekawości chciałem sprawdzić się w unijnym konkursie na europosady. O egzaminach krążyły w Brukseli legendy. Wpierw są szczegółowe testy z wiedzy o UE oraz sprawdzające logiczne myślenie i znajomość języka obcego. Potem wypracowanie w języku obcym i streszczenie po polsku. Całodzienna „zabawa” dla ponad 2000 Polaków. Okazało się, że przeszedłem testy i część pisemną. Zostało już około 300 osób. Wreszcie etap ustny i... Zdałem! Proces egzaminacyjny trwał 2 lata i skończył w czerwcu 2006 r. Wkrótce zadzwoniła do mnie szefowa Reprezentacji Komisji Europejskiej w Polsce, Róża Thun, z propozycją pracy. Podziękowałem, prosząc o czas do namysłu. Zrezygnować z radia? Nie byłem pewien, ale kusiło mnie, by zacząć coś nowego. I tak, w grudniu 2006 r., z żoną, Magdą, wróciliśmy do kraju.

Jakie są szanse i zagrożenia dla dalszej integracji europejskiej oraz rola Polski w tym procesie?
Szans jest o wiele więcej niż zagrożeń, ale trzeba uważać, by niczego nie zmarnować. Szansą na rozwój są środki z unijnej kasy. Od nas zależy, czy strumień euro, który popłynie do Polski w dalszych latach, będzie dobrze wykorzystamy. Czy – tak jak zrobili to Hiszpanie, Irlandczycy i Grecy, którzy część eurofunduszy po prostu roztrwonili. Najwięcej muszą nauczyć się nasi politycy, którzy – co widziałem na własne oczy – nie zawsze umieją odnaleźć się w unijnym tyglu. UE to zdolność zawierania kompromisów, a nie machania szabelką. Jasne, że czasem trzeba mocniej upomnieć się o swoje prawa, co uczyniono w trakcie sporu z Rosją o eksport mięsa. Lecz na dłuższą metę, samotnego kolarza wchłania peleton. ...Wróciłem do sportowego języka, używanego w relacjach z przedszkola! (śmiech).

Ostanie pytanie: co zmieniło się na Bielanach?
Plusy i minusy. Przybyło ścieżek rowerowych, choć jest ich za mało. Jak grzyby po deszczu wyrastają nowe osiedla. Dawna restauracja „Radek” na Żeromskiego, jest teraz sklepem spożywczym. Metro na Bielanach? – już przestałem w to wierzyć. A jednak! Natomiast niewiele zmieniło się wokół „Megasamu” na Broniewskiego, do którego w młodości biegałem po oranżadę. Na Bielanach czuję, że jestem wreszcie u siebie w domu.

Dziękuję za rozmowę i życzę dalszych sukcesów.

Kamil Sadowski
Tekst opublikowano w Miesięczniki "Nasze Bielany"

Miesięcznik Urzędu Dzielnicy Bielany m. st. Warszawy Nr 5 (97) Rok IX – Maj 2007