Zatrzymane w kadrze - część I - Leszek Rudnicki
Czy ktokolwiek pamięta wstęp do każdej porządnej legendy? Z happy endem oczywiście. Zaczynał się mniej - więcej tak: dawno, dawno temu, za górami, za lasami.., itd. Po czym, następowała dłuuuga opowieść. Czasem, zabarwiona ludzką wyobraźnią lub podparta historyczną prawdą. Uwaga; nie mylić z bajką! Dziś, coś extra dla tych bielańczyków, którzy już zapomnieli jak ongiś u nas bywało. A także, naszych nowych mieszkańców, nie znających dzielnicowych zdarzeń sprzed lat.
No właśnie. To właściwy punkt wyjścia, by zacząć wędrówkę słowno - obrazkową. Gdzie pstryknąłem pierwsze udane zdjęcie? Na Bielanach oczywiście. Kiedy? Dawno, za pomocą aparatu „Druh”, wartego ówczesnych złotych polskich 150. Prosta skrzynkowa konstrukcja, optyka, hmm, taka sobie. Stała ostrość przy ogniskowej 65 mm, migawka 1/50 sek., przysłona 8 i 16. Mimo ograniczonych możliwości, sprawdzał się (prawie) w każdych warunkach. Później, fotografowałem aparatami: „Start 66”, „Zenit B”, „Zenit E”, „Exakta Varex”, „Praktica L 2”, „Pentacon Six”... Aż do japońskich „zabawek” nafaszerowanych elektroniką, lecz to już obecne, demokratyczne czasy.
Zawsze brałem w plener dwa aparaty: na mały oraz duży „obrazek”. Jeden - do celów stricte reporterskich, drugi - pejzażowych. Aby na przykład z szerokiej rolki, tzw. „120” (klatka 5,6 x 5,6 cm) naświetlić pod powiększalnikiem świetnej jakości odbitkę 30 x 40 cm. Reasumując: wystarczyło włożyć film do aparatu i... chodu w plener!
Wszystko wokół inspirowało: własne podwórko, portret szkolnej miłości, Lasek Bielański, zjawiskowy klimat ul. Płatniczej, zima „stulecia”, giełda rzeczy używanych, remont ulicy, koncert zespołu rockowego, huta i jej okolice, wesołe miasteczko, budowa nowego osiedla, bazar na Wolumenie, przypadkowo spotkany kot czy obrzeża dzielnicy z niepowtarzalnymi kontrastami. Wielu miejsc już nie ma, ale...
Pozostały liczne negatywy i odbitki wywoływane w ciemni, piwnicy domu przy ul. Żeromskiego. Przyznaję nieskromnie, sam ją wyposażyłem profesjonalnie we wszelkie potrzebne akcesoria. Tuż za ścianą, na następnej klatce, miał atelier znany fotografik, Romuald Pieńkowski. Jego zdjęcia gwiazd polskiego ekranu, zdobiły okładki filmowych magazynów. Czasem zapraszał mnie do swego królestwa, gdzie rozmawiając, oglądałem aparaty, statywy, reflektory, parasolki, tła oraz inne niezbędne rzeczy. Ale, przyznaję się bez bicia, nie miałem żadnych kompleksów. Młodość bywa bezkompromisowa, by nie powiedzieć - bezczelna w swym optymizmie. Wiedziałem już „jak to się je”, że człowiek robi zdjęcie, a aparat jest tylko narzędziem. Trzeba znaleźć się w odpowiednim miejscu i czasie, by w tej jednej, niepowtarzalnej chwili, nacisnąć spust migawki.
Przewędrowałem ze sprzętem nasz teren wzdłuż i wszerz, a było go wówczas dużo więcej gdyż do Żoliborza należeliśmy. Sezon fotograficzny trwał 365 dni, pora roku i pogoda nie miały większego znaczenia. Wystarczył pretekst: słodki spacer z dziewczyną lub rowerowa wycieczka z kolegą, a temat sam „wchodził” przed obiektyw. Każde zdjęcie to odrębna, zamknięta historia. Oto kilka z nich.
Listopad 1975.
Siedziałem natchniony, malując obraz surrealistyczny bardziej, a tu kumpel wpada, wyciągając mnie na dwór. Za oknem prawie zima, wiatr hula, ja w obłokach bujam, a on, że coś super wypatrzył. Ok, niech będzie. Aparat wziąć? - pytam. Koniecznie! - odpowiada. To idziemy. Przecięliśmy „Piaski” między świeżymi blokami, w lewo odbijając do ul. Kochanowskiego. Zły trochę jestem bo zimno i przez jakieś durne krzaki się przedzieramy, a raczej resztki ogródków działkowych. Lecz on dumny za Literacką w wąską uliczkę Libawską skręca, gdzie parę ruder stało i... coś jeszcze. Wtedy, zza chaszczy żądany obiekt się ukazał. Cudo! Ze światłomierzem chodzę wokół, by właściwą ekspozycję ustawić. Kobieta z mężczyzną do domu na skróty wracali, dziwiąc się głośno: panie, co pan widzisz w tej kupie złomu?
Wrzesień 1976.
Przyjaciółka zadzwoniła, czy na karuzelę byśmy razem nie poszli. Coś takiego! Odpada - mówię kategorycznie - bo nie gustuję zbytnio w takich plebejskich rozrywkach. Ale podeszła mnie sprytnie: nic nie szkodzi, weź aparat, może złapiesz fajny motyw. Bystra szelma! Faktycznie, stwierdziłem, dobry materiał na fotoreportaż. Myślałem, że na „Serku” (jak zwykle) wesołe miasteczko się rozłożyło. Nic z tych rzeczy. Włościańską do ul. Broniewskiego dotarliśmy, gdzie na klepisku jarmarczny biznes już z daleka blichtrem pstrokatym kusił. Krzywe lustra, strachy, koniki, strzelnice, karuzela, wata cukrowa, pańska skórka itp. Muzyka mocno tandetna z głośników rzęzi, okoliczny naród liczny: dzieci popiskują z wielkiej uciechy, panny na boku radośnie się gibają, chłopaki gierojów odstawiają... Gwarno, rojno, kolorowo, coś się dzieje.
Maj 1977.
Wertowałem „Express Wieczorny”, widzę: notka, że wielka symultana w Lasku Bielańskim się odbędzie. Na której wystąpią polscy arcymistrzowie, a może i były mistrz świata Wasilij Smysłow. Od razu się podnieciłem, bo też lubiłem drewno po szachownicy przestawiać. Tu, dylemat powstał. Jeśli zagram, nici ze zdjęć. Albo - albo. Rozsądek zwyciężył. Padać przestało, pogoda nieciekawa, światło marne, na szczęście wysokoczuły negatyw wziąłem (27 DIN / 400 ISO). Od Dewajtis w lewo skręciłem. Sytuacja dość abstrakcyjna: środek lasu, zimno, mokro i... gracze w rzędach zamyśleni. Cisza, tylko stukanie figur. Szybko oceniłem sytuację. Mistrza ze dwa razy pstryknąłem, na uczestnikach się skupiając. Napięcie jak w horrorze i ekspresowe tempo: tu debiut dwóch skoczków, tam gambit hetmański, gdzieś indziej obrona Caro Kann.
Grudzień 1978.
Zima prawdziwa nastała. Śnieżna. Mroźna. Nie takie byle co, jak teraz. Autobusem „103” z miasta wracałem. Poczciwy „Jelcz” zwany „ogórkiem” na full zapchany, że okien zmrożonych prawie nie widać. Słyszę jakiś rejwach z przodu - te, kierowca bombowca, gdzie jedziesz? Zamyśliłem się! - odkrzyknął radośnie. Fakt, zamiast w Przybyszewskiego skręcić, prosto pojechał. I wysiadłem het, właściwie na pustkowiu. Trudno, trzeba wrócić piechotą. Z jednej strony szare bloki Wawrzyszewa, z drugiej, daleko w tle - Chomiczówki. O, jakie swojskie klimaty! Dwie stareńkie kapliczki cudnej urody; między nimi kilka drewnianych zabudowań się uchowało. Pies nerwowo szczeka, pilnując resztek dobytku. Brnę do domu po sprzęt, zawracam, słońce szybko zachodzi. Zdążę? Wyjdzie mi na zdjęciu ta stodoła z gołębnikem? Uff! Wyszła.
Czerwiec 1979.
Szybko nadrobiłem znajomość topografii powyższych okolic, gdyż na Chomiczówce w nowym KMPiK - u pracowałem. Tak, tak, działał w pawilonie na M. Dąbrowskiej 15. Fajne miejsce; cisza, spokój, koniec miasta i w korkach stać nie trzeba. Wokół morze zieleni. Wzdłuż ul. Aspekt (dziś hipermarket) ogródki działkowe istniały. Dalej, na Kwitnącej, pętla autobusowa była, a przy niej drewniany sklepik spożywczy. Sporo zabudowań sprzed wojny ocalało; kury łaziły, gołębie fruwały, świnki chrząkały. Wioska, a raczej wyspa, otoczona betonem. Niespiesznie rowerem jechałem na wernisaż w klubowej galerii. Sprzęt foto wziąłem, żeby jakiś ślad po wystawie został. Przeciąłem skrzyżowanie Reymonta z Wólczyńską, jadę dalej, słyszę - prawdziwa krowa ryczy. Obszedłem ją, najlepszy kadr szukając. Pstryk. Znalazłem.
I nazbierało się mnóstwo materiału, szkoda, by przepadł, wylądował w szufladzie. Nastąpił ciąg dalszy przygody. Zamieszczałem fotoreportaże obyczajowe w prasie, a „wiecie - rozumiecie”, jakie realia wówczas panowały. Bywało, że cenzura „ścinała” bez powodu któreś zdjęcie, pozbawiając sensu cały reportaż. Handryczyłem się z wydawcą, ale wiadomo jaka to rozmowa: idź się kłócić do centrali, ja nie chcę przez ciebie roboty stracić! Wtedy pędziłem na ul. Mysią (GUKPPiW), żeby ratować co się jeszcze da. Raz, w przypływie nagłej szczerości, cenzorka wprost mi powiedziała: proszę pana, taki mamy zapis na teraz i nic, choćbym chciała, na to nie poradzę. Koniec dyskusji.
Dziś, inne czasy (na szczęście) panują na komercyjnym rynku prasowym. Choć.., też bywa różnie. Zdarza się koniunkturalna auto cenzura. O takich „drobiazgach” jak manipulacja zdjęciami, wyrywanie z kontekstu, dorabianie lub usuwanie detali (ach ten Photoshop!) nawet nie wspomnę. Prawo prasowe i etyka dziennikarska sobie, a życie sobie. I powiem coś, by czytelnicy spokojnie spali. Na tutejszych łamach mam total free. Nikt niczego nie przycina, nie dopatruje w zdjęciu „drugiego dna”. Bo i po co? Dlatego za miesiąc, kolejne fotograficzne smakołyki się pojawią. Oj, będzie się działo!
Leszek Rudnicki
Tekst opublikowany w Miesięczniku "Nasze Bielany"
Miesięcznik Urzędu Dzielnicy Bielany m. st. Warszawy Nr 5 (109) Rok X – Maj 2008